witam dziś ponownie
znów rzucę niewinną historyjką.
jakiś czas temu chciałam sobie kupić winyla franka zappy, ale sprzedający okazał się być świrem, który ma wielką urazę do dziewczęcego głosu. gdy powiedziałam coś w stylu „dzień dobry, sprzedaje Pan winyla franka zappy?”, to zaczął coś nerwowo wykrzykiwać i się rozłączył. zadzwonił dwa dni później i zupełnie spokojnie zapytał, czy nie chcę albumu doorsów. cena była znakomita, wiec się zgodziłam. winyl dojechał cały i zdrowy, zatem cieszę się ich kolejną płytą (moj pierwszy winyl był debiutem Panów Drzwi, jest chyba nawet na moim zdjęciu)
przebrnęłam również przez kilka tomików poezji Pana Morrisona (broń boże morrisseya), oraz naczytałam się milionów artykułów, wywiadów i opowiadań o tej osobie. napisałam o nim nawet prace semestralna z geografii
to wszystko pozwala mi na subtelne słowa, ze ten film to chłam. ja wiem, ze to ma być milutkie dzieło dla „niewtajemniczonych” widzów, ale matko boska, nie róbmy z siebie idiotów.
ja wiem, ze masy będą urzeczone morrisonem-cpunem-mam-was-w-dupie-będę-ćpał-i-umre-amen-riders-on-the-storm-haha -lsd-haha, a nie morrisonem-poetą, bo to całkiem trudne do zrozumienia. wierze, ze ten aspekt mógł być ładnie zobrazowany przez ten film, a nie udało mu się to (bo nawet nie próbował).
smutno mi,
odbieram to jako marna litania do narkotyków, a nie godne szacunku dzieło. Jim i doorsi nie mają bawić ludzi na sile, nie trzeba im nic dorysowywac. sami w sobie lśnią
uściski m
szanowna pani yoko ono,
życie jawi się dla mnie jako ciąg nierozerwalnych i nieskończonych połączeń. wirujemy i wirujemy dookoła, aby z początku trafić na koniec, a z końca na początek. akurat w niniejszym przypadku moje następstwa myśli wydają się absolutnie zrozumiałe. w końcu film opowiadał o dziejach zespołu the doors… nie zamykajmy się w ciasnych objęciach, oszklonej scholarskimi bramami, percepcji. zachęcam do marzeń!