bo jest całkiem normalny, az sie dalo obejzec.
Właśnie dlatego, że "Blue Velvet" nie jest stricte Lynchowskie staje się dlatego najlepszym filmem Lyncha i ostatecznie arcydziełem. Z pozoru błachej historyjki w tym filmie mamy wszystko, oczywiście nie będę tutaj powielał w kółko, że mamy miłość, fascynację, próbę o sprawiedliwość, ale Lynch z tej historii wyciągnął tyle ile się da. A mianowicie, najważniejsze jest to jakże pierwsze niepozorne ujęcie o tym co kryje się pod piękna trawą :) Na pierwszy rzut oka wszystko pięknie, ładnie, cudowne miasteczko, ale nocą wychodzi prawdziwe oblicze. Tak samo jak w życiu codziennym, człowiek pewnych rzeczy nie dostrzega dopóki nie wciągnie go coś w nieznane i zabronione. Wszystko to co widzimy jest iluzją bo nikt nie pokazuje przeważnie swojego prawdziwego oblicza na zewnątrz. To jest film o tym, żeby nie patrzeć na życie przez różowe okulary. Oczywiście nie jest to w 100% bezpieczna teza, bo z drugiej strony niewiedza jest piękna, a znajomość zbyt wielu rzeczy wprawia w depresję.
Czyli np. "Zaginionej autostrady" ani "Inland Empire" nie dało się obejrzeć? :)
Mi Filmweb mówi, że zarówno Blue Velvet, jak i Inland Empire są w 83% w moim guście, więc chyba zobaczę. :)
ahh taki stary komentarz, ale pewnie z powodu tytułu dyskusji, że dla mnie nie był "za mało pokręcony" ;)
Obejrzałem Blue Velvet zaraz po Twin Peaks, zatem miałem pewne oczekiwania i pewne obawy. Na szczęście nie było tutaj zbędnych dłużyzn, ryjących banie (i marnujących czas fabularny) surrealizmów. Za to gęsty klimat trzymający pod napięciem, sporo krzywego humoru ("Zostawił we mnie chorobę!"), kapitalna muzyka, oraz ciekawa "odkrywkowa" historia. Dużo krzywych scen, zaskakująca brutalność (rozpryskujące się mózgi bez efektu groteski) oraz naprawdę dziki Dennis Hopper.